Był księciem parkietu. Portfel puchł jak chałka na mleku. Cholerna Ameryka, cholerni komornicy. Zwyczajne bankructwo.
Ciepłe lato 2007. Za ciepłe jak na paintball. Nie ta kondycja, co kiedyś, w końcu czterdziestka na karku. Niektórzy w jego wieku włosy zaczynają farbować, lecz nie Ignacy. Zadyszka może łapie, ale to ciągle człowiek sukcesu.
— Dostali w czapkę — stwierdził, jak tylko ściągnął zaparowaną maskę.
Mówił tak zawsze, gdy udowodnił swoją wyższość. Kolejny paintballowy pojedynek wygrany, weekend za miastem zmierzał ku końcowi. W poprzedzające go piątki do żon mówili wtedy zwykle: ważne walne jest, wyjazdowe. Muszę jechać.
Brało się paręnaście luźnych stówek, skrzykiwało kumpli ze spółdzielni i pruło na Mazury, do odpicowanego na błysk starego młynu. Się piło, strzelało, wciągało, kombinowało, strzelało, znów piło. Jacek, kumpel jeszcze ze studiów, nie chciał schodzić z pola bitwy.
— Bierzemy Rumuna z Łomży. Na deserek — zadecydował więc Marek.
Pół godziny później przyjechał okutany od stóp do głów Nicolae, przybysz gdzieś z rejonów posiadłości hrabiego Drakuli. Biegał bez ładu i składu po placu, podczas gdy kilkunastu chłopa katowało go gradem kolorowych kulek. Taki trening strzelecki. Ignacy (dla kolegów Iggy) jedną serią wywalił cały magazynek i poszedł do spa. Na masaż u blondynki.
Golimy frajerów
Rok później. Iggy na kozetce.
— Wtedy świrowaliśmy na potęgę. Hossa tańczyła nam w żyłach. Nie było wyścigu szczurów, był pojedynek o najbardziej odjechany numer — zwierza się.
Słuchaczem jest kolega, psycholog, przyjmuje po znajomości. Bo choć jeszcze niedawno Ignacy lewarował na miliony, dziś — podobnie jak kiedyś — nie widzi siebie płacącego takim gościom. Wtedy: bo w formie był znakomitej, wygrywał każdą kartą. Teraz: bo skwaśniały i przegrany, nie ma po prostu wolnego grosza na takie sprawy. A potrzeba jest.
— Przez okno, skacze się przez okno — kołaczą się myśli.
Głupie zresztą. Przecież na studiach MBA klarowali: samobójstwa podczas krachu w 1929 na Wall Street to legenda. A taki Marek, giełdowy wyjadacz? Przecież bankrutował już parę razy. I żyje. Bo jak mówi Marek, inwestor giełdowy jest jak kot. Żyć ma wiele.
Ale wtedy panowała euforia. Trzeci rok giełdowej gry Iggy’ego, magiczne, ubiegłoroczne lato, gdy w portfelu wszystko puchło jak chałka na mleku. Akcje śmieciowe, futures czy debiuty — nieważne. Ważne, że "ulica" kupowała wszystko, jak leci. Do tego "fundy", fundusze inwestycyjne, duszące się od nadmiaru gotówki. "Kto nie jest na GPW, a ma oszczędności, ten przegrał życie" — takie wpisy regularnie pojawiały się na forach giełdowych. "Jasne!" — dopisywał Iggy.
Doktor na Eurosporcie
Lubił poniedziałki. Takie jak wtedy, gdy po zmasakrowaniu kombinezonu Rumuna z Łomży czuł jeszcze atmosferę zabawy: panienki z Wilkas i tradycyjna pożegnalna popijawa. Tym razem to Ignacy stawiał łyskacza. Niebieskiego, najdroższego. A z drugiej strony giełdowy rytm: wskaźniki na zielono, blackberry odpalone, jabłuszko na laptopie pulsuje, w głowie podlicza papierki. Szacuje, ile zarobi. Bo do liczb ma łeb.
— Te, komputer! — krzyczeli za nim jeszcze w liceum, w rodzinnej Zielonej Górze.
Studia? Zaczął matematykę, ale porzucił ją dla SGH. Wylęgarnia kapitalistów — to było jego miejsce. Jako szczyl, dwudziestoletni z hakiem, zaczął, hobbystycznie, bawić się w giełdę. Za radą przyszłego teścia. W dzień studiował, w nocy zwoził nabiał z Warmii i sprzedawał na mokotowskim bazarku. Czasem wpadał do biura maklerskiego i kazał kupować, jak leci. Dyplom zrobił przed terminem. Na śmietanie przebicie było i ośmiokrotne. Z giełdy skeszował się po kilku miesiącach. Zaczął sprowadzać obudowy komputerowe z Tajwanu. Ślub z Grażyną, dwoje dzieci. Szło nieźle, choć adrenaliny mało. MBA zrobił, bo żona go zachęciła.
— Panie doktorze — mówiła do niego z szelmowskim uśmieszkiem, gdy ukończył i te studia.
Ale jemu to ona wtedy właściwie już wisiała. Kombinował, jak dostać się do towarzystwa. Znał ich z widzenia, ocierał się o nich w knajpkach w okolicach siedziby GPW. Podsłuchiwał rozmowy, zgrywał ważniaka, oswajał z nimi wzrokowo. Zaczął grywać w golfa i śledzić tenisa na Eurosporcie. Chłopakowi z prowincji zależało na akceptacji środowiska, ale przede wszystkim na informacji. Spółdzielcy może nie trzymali giełdy, ale każdy z nich miał na przegubie busolę znaną z ogłoszeń w "Forbesie".
— My się nie znamy z parkietu? W co inwestujesz? — zagadnął do niego w końcu Marek.
Sam podszedł. Błysnął spinkami od Zegny. Wpisowe przy przyjęciu do ekipy ochrzczonej buńczucznie "Buffettowi": 300 kawałków. Na inwestycje, na miesiąc. Z gwarancją zwrotu.
Rozterki w barze sushi
Iggy nie spał całą noc. Co innego gdzieś aspirować, a co innego dostać oficjalne zaproszenie. I co na to żona. Myśli przychodziły do głowy absurdalne. Jak ta, że będzie musiał parkować dalej od GPW. Żeby nie wyszło, że jeździ ledwie fordem z naklejką "baby on board", kiedy nowi koledzy jaguarami i volviakami z blondyną w standardzie. Nic nie powiedział Grażynie. Ufała mu. Jak na właścicielkę gabinetu odnowy i zabieganą matkę dwojga dzieci, orientowała się w jego inwestycjach całkiem nieźle. Choć podejście miała, jak to kobieta, bardziej konserwatywne.
— Nie lewaruj, nie szalej, nie podniecaj się — studziła.
O to się kłócili.
— Przecież zarabiam krocie! A za co masz salon? — wykrzykiwał.
Ale żyli po jej linii. Wciąż w 50-metrowym mieszkaniu po babci Grażyny, na parterze kamienicy na Woli. Aż koleżanka hossa powiedziała: basta! Iggy postawił na nowych kolegów. Nie zawiódł się. Po miesiącu dostał zwrot pieniędzy z 50-procentową premią. "Buffeciarze" rośli w siłę. Któryś spotykał się na kawie z szefem giełdy, paru było znaczącymi udziałowcami mniejszych spółek. Występowali jako bohaterowie artykułów, pisali blogi, udzielali porad. Gustowali w sushi. Gardłowali na walnych, podejmowano ich po królewsku na roadshowach. Ignacy poczuł pieniądz. Nie tęsknił wcale za rozwożeniem śmietany.
— Audi Q7 czy porsche cayenne, wysłać syna na akademię tenisową na Florydę czy córkę na zawody hippiczne do Tokio — takie miał wówczas rozterki.
Pracę ograniczył do kilku godzin klikania i paru spotkań dziennie. Wakacje robił sobie co miesiąc. Myślał o kupnie, na spółę, małego samolotu. W końcu często latał do Grecji i Chorwacji na spotkania kiteboardingowe. Ale czytał też mądre książki i inwestował: kupił sobie na boku mieszkanie, w którym znikał przed pełnymi wyrzutów oczami żony. Już razem zarezerwowali sobie apartament w futurystycznym apartamentowcu w centrum Warszawy. Co z tego, że na kredyt. Przecież miał pieniądze w akcjach. Co z tego, że i te były na lewarach.
— To dobre długi — powtarzał.
Aż poleciało. Rach-ciach, nie było czego zbierać. Cholerna Ameryka. Blady strach, ale też wiara, że odbije. Zaczął się dusić. Telefony z banku, z administracji budynku, ze szkoły córki. Długi zewsząd. Porszaka ciągle ma, ale parkuje z dala od domu. Zmienił numer telefonu, za resztówki podkupił komornika. Ma kilkutygodniowe moratorium. Żona straciła złudzenia. A brat łata Marek gdzieś zniknął. Pewnie liże rany.
— Dostaliśmy po czapce — powiedziałby mu.
Byle do następnej sesji. U psychologa.