Zaczęło się w 2003 roku. Giełda w dole, zaczynała się hossa, wchodziły fundusze, akcje rosły... czas było zwiększyć zyski z nadwyżek finansowych. Na początek małe kwoty, kilka-kilkanaście kilo w akcje. Typowy początek. Zyski 20-30% miesięcznie więc oczywiście zwiększyłem zaangażowanie kilkukrotnie. Sky was the limit. Do czasu pierwszej korekty kiedy to te zyski oddałem z nawiązką. No ale przyszedł czas wymienić mieszkanie na dom więc trzeba było wycofać kapitał na wymianę lokum. To zdaje się na razie najlepszy mój biznes do tej pory. No ale jak tu grać na papierach jeżeli nie masz dość dużo gotówki??? Z pomocą przyszły lewary. Dźwignia finansowa, możliwość gry w obu kierunkach. Sky was the limit again. Na początek małe kwotki. Jeden, dwa kontrakciki. Ale jakoś nie szło. Pierwszy rok na lewarach – strata. Jenda pensja poszła się walić. Ale nałóg został zaszczepiony. Kolejny rok, kolejna wpłata na rachunek – można grać. Znowu po kilka kontrakcików, znowu wtopy, nerwy, któż z nas tego nie przeżył. Nałóg zaczyna wciągać coraz bardziej. Siedzenie, analizowanie, obserwowanie. W zasadzie myśli krążą wokół jednego – rynek. Kolejny rok, kolejna strata, kolejna wypłata poszła się walić. Początek następnego roku znowu doładowanie konta – można grać. Przerzuciłem się na opcje. Handlowanie premiami było trochę bardziej spokojne. Unikało się margin call w przypadku złych decyzji. Po 2 miesiącach zostało na koncie 30% tego co było na początku roku. No kuźwa, nałóg robił się coraz droższy. Nic to. Nauka wymaga nakładów. Zacząłem grać trochę agresywniej. Częściej zawierane transakcje, tylko na premiach. Po kwartale okazało się, że to co miałem na koncie urosło 17-krotnie!! Wszystkie poprzednie straty stały się historią i pojawił się zysk z handlu na terminowym. Jest git. Jak można się spodziewać zaangażowanie rosło. No ale przyszedł, krótkoterminowy trend boczny. Posiadane opcje topniały w oczach. W ciągu miesiąca oddałem to co zarobiłem poprzez ostatni kwartał. No ale od czego jest wystawianie opcji. Przyczaiłem się, złapałem lokalny dół, przetrzymałem opcje do końca roku, skasowałem premie. Rok zakończyłem po raz pierwszy z zyskiem mimo wszystko pokrywającym wszystkie poprzednie straty. Jako, że nigdy nie odczuwałem potrzeby zawierania częstych transakcji wystawianie opcji wydało mi się optymalnym rozwiązaniem dla mnie. Obierasz kierunek, wystawiasz, czekasz, kasujesz zysk. Z tym, że wystawianie opcji wymaga nieco staranności oraz w miarę łagodnego trendu. Kolejny rok zaczął się średnio. Opcje wystawione trochę za wcześnie i przy najbliższej korekcie trzeba było skrócić pozycje ze względu na kłopoty z utrzymaniem pozycji. Nic to, zdarza się. Po miesiącu byłem do przodu kolejne 30%. Opcje stały się OTM, zapas kilka procent do ceny wykonania. Tylko czekać. I w tedy przyszło załamanie w Chinach. Indeksy u nas poszły w dół gwałtownie no i dupa. Zysk przerodził się w stratę 30%. Nic to. Nie wszystko jeszcze stracone. Kolejne opcje wystawione znowu w extremalnym dole. Nic tylko czekać na rozliczenie i stratny będą zniwelowane. No ale dlaczego by w trakcie nie zrobić chwilowej odwrotki celem przyspieszenia akcji? Więc zrobiłem ale trend okazał się na tyle silny, że olał moje prognozy. Zamiast zabezpieczyć pozycje kontraktami czekałem spokojnie (na początku) na odwrócenie trendu bo ileż może rosnąć. A tu dupa. Operacja odwrotka zakończyła się powiększeniem strat. Nic to. Jeszcze nie wszystko stracone. Trend wzrostowy więc nie ma co z nim walczyć. Wystawiłem opcje sprzedaży i czekałem ale tym razem nieco bardziej uważnie. W sierpniu przyszło załamanie ale tym razem opcje zabezpieczyłem kontraktami co podczas zjazdu dało mi komfort, że nie muszę ich zamykać. Podczas ekstremalnego dołu w sierpniu kontrakty zamknąłem i w zasadzie wystarczyło czekać na rozliczenie i byłym na plusie. No ale może jeszcze spadnie? Więc zaczęło się kombinowanie na kontraktach co jak się można domyślać doprowadziło do wygenerowania kolejnych strat i różnych stanów emocjonalnych. Wtedy przyszło pierwsza refleksja – chyba czas pomyśleć o wyrwaniu się z nałogu. Okazuje się, że była to wtedy słuszna decyzja. Ale jak to z nałogiem bywa. Jeszcze jedna próba, jeszcze jedno podejście. Kolejna wpłata, kolejne chwilowe sukcesy, które kończyły się jak zwykle. Upieranie się przy swoim scenariuszu, brak konsekwencji, nie stosowanie się do własnych zasad jak zabezpieczanie się kontraktami (powodowane raczej strachem). Ostatni krach dopełnił dzieła zniszczenia. Od momentu, kiedy pierwszy raz rozważałem rozstanie się z nałogiem do finalnej decyzji niemalże podwoiłem straty. Musiałem spalić za sobą mosty bo inaczej mogło być gorzej. Wyczyściłem rachunki, wysłałem dyspozycję zamknięcia rachunków. Teraz nawet jakbym chciał grać to nie mogę. To chyba jedyna metoda. Chyba tak naprawdę powagę sytuacji uświadomiły mi wyznania neo-vtopka. Czy puściłem dużo? Rzecz względna choć wielu nie zarabia tyle w rok. Grałem tylko nadwyżką finansową. Nie grałem na krechę, cały czas mam część w gotówce, część papierach niepolskich (inwestycja dość pewna i długofalowa) trochę ubezpieczeń, systematyczne małe wpłaty na fundy (emeryturka). Więc nie doszedłem do etapu krańcowego gdzie ludzie idą na maksa pod hipoteki, zastawiają żony i zostają z niczym. Nie doszedłem ale być może byłem na dobrej drodze. Do pewnego etapu traktowałem to jak dość drogie hobby. Ale zapaliło się czerwone światełko. Z drugiej strony zostaje pewien bagaż doświadczeń. Wiem jak to jest zarabiać i jak to jest tracić. Widzę i rozumiem pewne zasady funkcjonowania tego całego bałaganu. Być może są tacy co z tego nawet żyją ale to raczej wyjątki potwierdzające regułę, że w tym sporcie znaczna większość traci. I wiecie co? Zacząłem lepiej spać i odczuwam pewien spokój. Być może to nie jest wysoka cena za powrót do normalności?